Przyroda nie znosi próżni i zawsze, że tak się wyrażę - kurcze, coś się lubi he, he, rypnąć.
Przedwczoraj, zwabiona podejrzanym smrodkiem zajrzałam do szafy, wiedziona zas nosem na pewniaka sięgnęłam po reklamówkę z liśćmi dębu.
No niestety:
:(Ale byłam zła. Wrrrrr ...
Od początku wydawały mi się trefne, niektóre z liści – czy z tych rosnących jeszcze na drzewach, czy tych opadniętych pokryte były lekkim białym nalotem. Tych nie zbierałam. Jednak jak widać chorobą dotknięte były chyba wszystkie, znaczy się większość w tym lasku - czy to było widoczne gołym okiem czy nie. A może to również kwestia przechowywania?
W sumie nie ma tego złego – jakby mi tak spleśniały podczas hibernowania ... albo i nie spleśniały ale któryś z żółwi by jaką grzybicę dróg oddechowych załapał czy coś w tym stylu – nie wiem jakie były by szanse, ale to podpowiada mi wyobraźnia ...
Tak czy siak w łikend będę musiała po raz kolejny udać się po liście. W tym sezonie dęby sobie odpuszczę. Albo zmienię las. Hmm ...